piątek, 15 października 2010

ukłony i podskoki
















Bolą mnie mięśnie wzdłuż kręgosłupa i bicepsy od siłowania się z koleżankami i kolegami. Według bezsłownie ustalonych reguł, z pełnym szacunkiem i uważnością na przeciwnika, bawiliśmy się w walkę. Nie byliśmy wrogami i nie mieliśmy o co się bić. Niechętnie wychodziliśmy na ring. Ale kiedy już na nim stawaliśmy, okazywało się, że każde z nas potrafi przy najmniej połaskotać. I że w próbach okazywania fizycznej siły śmiało można się zapamiętać.
Coś w nas wstąpiło. Coś we mnie wstąpiło. Nie dałam temu jednak pełnego wyrazu - chciałam być miła. Perspektywa pokonania kogoś w boju, powstrzymywała mnie od wykonywania gwałtownych ruchów. Wygrać - to tak łatwo powiedzieć!
Myślałam, że walka to przede wszystkim pokonywanie wroga i kiedy się już ją podejmie, trzeba skakać do gardła komukolwiek, kto się napatoczy. Od wczoraj to dla mnie bardziej stawanie we własnym imieniu. Robienie tylu kroków naprzód, ile trzeba, aby przeciwważyć ruchy, które ściągają do tyłu lub w dół. Usilne dążenie i wyraz odwagi. Przy okazji otwarty udział w rywalizacji i prezentacja którejś z własnych mocy. Różne ta rywalizacja może przybierać formy, ale najfajniej jest wtedy, gdy wszyscy zainteresowani potrafią przyznać, że ona istnieje. Bo konfrontacja może być formą otwartości i szczerości. Dzięki niej rozluźnia mi się twarz - czuję, że jestem z ludźmi bardziej, bezpośrednio i chętniej.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz