Śniadanie w przestrzeni hotelowej na pierwszym piętrze. Mistrz ceremonii żwawo, w podskokach
zbliża się do nowo przybyłych postaci z jakimś miłym gestem: powitaniem, gazetą, propozycją kawy. Krótka wymiana
zdań, przyjacielska rozmowa - jak się masz?
– pyta kelner z obcym akcentem - do kiedy w Limerick? a gdzie potem? O! tam!
Tam jest bardzo pięknie – zatoka i zachody słońca. Enjoy! W międzyczasie
przemieszczają się razem do stolika,
kelner pomaga klientowi wygodnie się rozsiąść i przyjmuje zamówienie. Goście zachowują
się, jakby cała przestrzeń śniadaniowa należała do nich, jakby mieli udziały we
własności hotelu i jakby jedli tutaj od lat. Obsługa wydarzenia dzielnie wspiera ich
nienachlaną i dystyngowaną pewność
siebie, oczekując w zamian naturalnej i adekwatnej reakcji na
następujące szybko po sobie fragmenty
scenariusza. Odbywa się to zgodnie z rytmem wyznaczonym przez biznesowy charakter miejsca. Wszyscyśmy tu w interesach.
Zaspana i nieuczesana zjawiam się pośród kwitnących
storczyków i zapachu kawy. Stawiam powolne, niepewne kroki i prawie zaplątuję
się w dywan, przemierzając drogę od drzwi. Nie mogę zdecydować, przy którym zasiąść
stoliku i czy wolę przodem czy tyłem do okna. Pytanie how are you? budzi we
mnie zadumę i refleksję nad klimatem poranka. Kiedy jem suchy i przyklapnięty omlet, przypomina mi się puszysty omlet z
szynką,przyrządzony przez tatę, jak byliśmy mali. Nagle słyszę mój
ojczysty język, którym kelner i kelnerka wymieniają uwagi na jakiś nie związany
z pracą temat. No i teraz to już niezdecydowanie przybiera rozmiary, które
stawiają pod znakiem zapytania każdy mój ruch. Gra tak precyzyjnie zaplanowana,
role porozdzielane, zażyłość między gośćmi a obsługą uzgodniona zwyczajem: wszystko zostaje wystawione na poważną próbę. Rodak spotkał rodaka w
mieście, które podobno spodobało się Wisławie Szymborskiej. W mieście, od nazwy
którego pochodzi określenie krótkiej humorystycznej formy poetyckiej, ulubionej przez Noblistkę. Jeden rodak siedzi, drugi podaje kawę. Zacząć porozumiewać się po polsku, czy kontynuować po
angielsku? Zagadać towarzysko, czy po prostu powiedzieć cześć? Mówię „dziękuję
bardzo”, kiedy kelnerka zabiera talerz. Odzywa się po angielsku i pyta „Are you
from Poland?”. Załamuję się w duchu i
odpowiadam skinieniem głowy. Bardziej się najadam doświadczeniem tego dziwnego poranka, niż śniadaniem. Potem się okazuje, że to był również przedsmak podróży po kraju pełnym Polaka. Polaka, którego rozpoznaję z dużej odległości, ale z którym z bliska jakoś nie umiem się dogadać.
Ostatnie zdanie i jego melancholijny wydźwięk - świetna puenta całej opowieści. Jakaś taka pustka emanuje z tych wszystkich słów...
OdpowiedzUsuń